środa, 7 października 2015

Genetyczne dzieci wojny

Anna Janko, Mała zagłada, 2015


 


„Łzy matki są dla dziecka zbyt ciężkie. Dzieci nie powinny nigdy ich oglądać, jeśli komuś zależy, by miały poczucie bezpieczeństwa. To co się wtedy czuje, jest wbrew zwykłemu biegowi rzeczy, jest nienaturalne, przykre, wstydliwe, powodujące egzystencjalne mdłości i zimny strach. W drugą stronę kołysanka nie śpiewa.”
(s. 98)



Anna Janko napisała książkę podejmującą zupełnie inny temat niż jej poprzednie powieści. Łączy je jednak niezwykły, poetycki styl pisarki. Janko nawet opowiadając o wojnie i jej okrucieństwach potrafi zaklinać rzeczywistość i zamykać ją w metafory, otwierać kilka znaczeń prostych słów i zachwycać prostymi konstrukcjami stylistycznymi. Lekko przenosić się w różne przestrzenie narracyjne aż w końcu przejmująco podchodzić do każdego tematu. Mała zagłada epatuje smutkiem, ale chciałoby się ją czytać i czytać. Wgłębiać się w te słowa.



Janko na kartach powieści dokonuje spowiedzi, zapisuje wszystko to co całe życie chciała wykrzyczeć. Porządkuje w słowa swoje myśli, wiedzę i uczucia. Przerabia rodzinną traumę, aby ją w sobie oswoić. Książka ta ma formę monologu wewnętrznego, pamiętnika, listu do matki albo rozmowy z nią. Treściwe rozdziały, zwieńczone konkretnym tytułem opisują nie tyle samo wydarzenie jakim była pacyfikacja wsi Sochy na Zamojszczyźnie 1 czerwca 1943 roku, ile wszystkie jego przechodzące z pokolenia na pokolenie konsekwencje.

Matka autorki miała dziewięć lat gdy na jej oczach Niemcy zabili rodziców i spalili całą rodzinną miejscowość. Dziewięć lat, kiedy zawalił się świat. Swoje emocje, przeżycia z tamtego czasu przekazała dzieciom w genach „twoje koszmarne sny dostawały się do mojego krwiobiegu przez pępowinę, gdy jeszcze tkwiłam w twoim brzuchu”. Anna Janko wspomnienia matki uzupełnia historyczną wiedzą, liczbami, statystykami i co mnie najbardziej zdziwiło nazwiskami. Zostawia w swojej książce ślad po konkretnych osobach. Wymienia z nazwiska dobrych i złych Niemców, oprawców i ofiary. Jej wywody przyjmują czasami formę eseistyczną podpieraną psychologią a nawet filozofią. Niezwykłe to przemyślenia i mimo traumatycznego tematu, który podejmuje muszę napisać, że jest to piękna książka, bo nie znajduję innego określenia. Piękna bo upamiętniająca tamtych ludzi i piękna bo bardzo spokojna w swoim wydźwięku. Pisarka z szacunkiem podeszła do bliskiego swemu sercu tematu, ostrożnie stąpa po bliznach.

„Strach jest tak naprawdę nie do opisania. Mnie się kiedyś zdawało, że wszystko jest do opisania. (…). Skoro na początku było słowo, to powinno się znaleźć i potem. Ale niestety. W kwestii strachu to się nie udaje. Bo czy można ubrać w słowa pustkę, która wyje? Pustkę, która wyje biegnąc na oślep? Pustkę, która wyje i biegnie na oślep, nie ruszając się z miejsca? Jak płonący lód parzy i ziębi zarazem? Od czegoś takiego słowa odpadają jak papierowe strzałki. Właściwie zanim dolecą, to się już spalą. Nie ma słów. (s.67)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz